Notka dla wytrwałych.
Nasze życie toczy się i
krąży tylko wokół dziecka.Synek to wcześniak z 31 tygodnia,z problemami
zdrowotnymi i zdiagnozowanym mózgowym porażeniem dziecięcym.Chciałabym
na tym blogu opisać wszystko od początku,póki jeszcze pamięć nie
szwankuje.Pokazać naszą walkę o lepsze jutro.Ciężko jest samej
wychowywać chore dziecko,mąż poświęcił się i pracuje z dala od
nas.Jednak w tym całym nieszczęściu,jak ktoś może stwierdzić, jest ogrom
szczęścia.Nasz synek to inteligentny chłopiec,uczy się w normalnej
szkole.Ale zacznijmy od początku.
Adrianek to nasze pierwsze
dziecko,wyczekiwane.Ileż snuliśmy planów,jak to będzie,jak będzie nas
troje.Nie znaliśmy płci dziecka,nie chcieliśmy.Mimo tego i tak w głębi
serca wiedziałam,że będzie to chłopiec.Dotrwaliśmy do feralnego 30
tygodnia,gdzie z wizyty kontrolnej pogotowie zabrało mnie do
szpitala.Skurcze,rozwarcie na dwa cm.Strach,niepewność,co dalej,czy z
dzieckiem wszystko dobrze i co najważniejsze,czy będzie zdrowe.Okazało
się,że winna była bakteria,którą podobno wyleczyli i po półtora tygodnia
pobytu w szpitalu mogłam iść do domu.Była to środa po południu,a o 4
rano w czwartek dostałam krwotoku,pojawiły się kolejne skurcze.Po
przyjezdzie do szpitala usłyszeliśmy diagnozę-8 cm,musimy rodzić.I tak o
6 rano,będac w 31 tygodniu ciąży trafiłam na porodówkę.Sterydy na rozwój
płuc dziecka i czekamy.Strach,nerwy spowodowały zanik akcji
porodowej.Nic się nie działo.Żadnych skurczy.O 8 zrobili usg,aby ocenić
wielkośc dziecka.Aparatura pokazała 860g.Bardzo mało,jak na 31
tydzień.Byłam załamana.A słowa,jakie usłyszałam od lekarki
"dobrze,by było,aby była dziewczynka,one są silniejsze" słyszę do dziś.
"dobrze,by było,aby była dziewczynka,one są silniejsze" słyszę do dziś.
Skoro nic się nie
działo,a była już 11.30,podjeli decyzję.I tak musiałam urodzić.Była to 9
godzina porodu.Przebili pęcherz i okazało się,że wody są zielone.Potem
pamiętam już wszystko jak przez mgłę.Skurcze silniejsze,podłaczenie
oksytocyny ,wielki pośpiech wszystkich,którzy byli na sali.O 12.35
usłyszałam krzyk mojego dziecka i słowa"gratuluję,ma pani
syna".I...Załamałam się.Słyszałam,że płacze,więc nie jest zle.Ale
przecież neonatolog powiedziała,że byłoby lepiej,gdyby urodziła się
dziewczynka.Bałam się,że go stracę.
Po dwóch godzinach od
porodu musiałam zobaczyć,co dzieje się z moim dzieckiem.Nikt mi nic nie
mówił,nie informował o stanie jego zdrowia.Zabrali go od razu do
inkubatora i już go nie widziałam.
Zobaczyłam...Pełno
rurek,kabli,ciągle piszczące maszyny.To było straszne.A wśród tego
zgiełku leży maleńkie ciałko,Długie nóżki,rączki,pełno włosków na ciele i
te cudowne błękitne oczka patrzące na mnie przez szybę inkubatora.Jakby
chciały mi coś powiedzieć.
Wiedziałam,że dobrze nie jest,bo synek przestał oddychać na kilka sekund.Ale wiedziałam również,że jest silny i będzie walczył.
Sepsa,metaboliczne
zakażenie kości,podłączony do n-CPAP-u,to nie było to,czego się
spodziewałam.Bo przecież wszystko było dobrze.Czułam się w ciaży
świetnie,więc dlaczego tak się stało?Dlaczego moje dziecko cierpi i
najprawdopodobniej będzie chore?
I ciągla to pytanie"dlaczego"n,na które nikt nie znał wtedy odpowiedzi.
Pewnego dnia,a byliśmy
już długo w szpitalu(od początku do samego wyjścia do domu byłam z
dzieckiem w szpitalu)zaczęło dziać się z nim coś
niewyjaśnionego.Przestał przyjmować pokarm,miał wysoka gorączkę i żaden
antybiotyk nie działał.Badania,badania i ciągłe badania.Pobrali również
krew ode mnie.Okazało się,że była m nosicielką cytomegalii i to własnie
ona była przyczyna wcześniejszego porodu.Rzekoma bakteria,którą
wyleczyli.Jeśli dziecko zaraziło się podczas porodu,przetransportują go
da CZDZ w Warszawie.Czekając kilka godzin na wyniki umieraliśmy ze
strachu.Synek nie był chory na cytomegalię,ale potrzebował antybiotyku z
UK.Udało się zorganizować transport i w dość szybkim czasie dostał
pierwszą dawkę.Wszystko zaczęło się normować.Maluch przybierał na
wadze,po 6 tygodniach został wyjęty z inkubatora i mogłam karmić go
piersią.Po 56 dniach wróciliśmy do domu.Ale to nie koniec naszej
podróży.Bo tak naprawdę,dopiero teraz na dobre się zaczyna.
Jeśli chodzi o podejście
lekarza,dziś wiem,że było ono wielce nieprofesjonalne.A i aparatura się
pomyliła,bo synek ważył 930g.Był maleńki,ale bardzo silny.Walczył o
oddech,walczył,bo chciał być z nami.
Po długich dwóch
miesiącach w szpitalu wrócilismy do domu.Szczęśliwi.I wtedy zaczęły sie
kontrole-okulista,neurolog.Synek maleńki,bo w dniu wypisu ze szpitala
ważył 2020g.Skierowania pobrane,więc zostało tylko umówić się na
wizyty.Okulista-wszystko w porządku,jednak trzeba kontrole powtarzać co
miesiąc.
Neurolog-najbliższy
dziecięcy oddalony o 40 km.No cóż,nie ma co marudzić tylko w drogę.Pani
opukała dziecko młoteczkiem,stwierdziła,że wszystko jest ok i kazała
pokazać sie za trzy tygodnie.Podczas tych trzech tygodni zauważyłam,że
coś nie dobrego dzieje się z dzieckiem.Nienaturalne ułożenie ciała
podczas snu,piąstki ciągle zacisnięte.Na kolejnej wizycie badanie
podobne i kolejne stwierdzenie"jest dobrze".Mówię pani doktor,że nie
jest dobrze.Opisałam moje spostrzeżenia,pani doktor wypisała receptę z
instrukcja,jak podawać dziecku leki.Z uśmiechem na twarzy stwierdziła,że
musimy już przygotować się na to,że mamy w domu maskotkę.Taką do
kochania i przytulania.A żeby ją...
Pojechaliśmy do apteki
leki wykupić,a pani do nas,że ich nie wyda.Pytam"dlaczego?".A ona- dla
kogo te leki.Więc mówie,że dla mojego trzymiesięcznego synka.A ona
nadal,że ich nie wyda.Jak sie okazało,były to leki silnie
pszychotropowe.Zamarłam.Oczywiście leków nie wykupiliśmy.Więcej pani
doktor nas nie zobaczyła.
Moja intuicja mnie nie
zawiodła.Chodziłam,szukałam,pytałam,aż w końcu trafiliśmy do prywatnej
kliniki w Warszawie.Dopiero tam zobaczyliśmy jak wygląda neurologiczne
badanie u wcześniaków.I co najważniejsze,dziecko nie wymagało żadnych
leków,tylko intensywnej rehabilitacji.
Jezdziliśmy co
miesiąc,ćwiczyli w domu wg,instrukcji rehabilitantki.Nigdy nie
usłyszałam,że będę miała w domu maskotkę.Owszem ,zostaliśmy
poinformowani,że będą problemy z rozwojem synka,ale nie jest zle.Przy
każdej wizycie słyszałam"nie martwcie,się będzie chodził"
Gdy synek miał 1,5 roku,wykazywał intelekt dziecka 3 letniego.W wieku 4 lat czytał i umiał się podpisać.
Samodzielne kroki zrobił mając 2 lata i trzy miesiące.Bez leków,tylko rehabilitacja.
Do Warszawy jezdziliśmy 4 lata.Powstało pytanie-co dalej?Achillesy przykurczone,dziecko chodzi na palcach.Botulina czy operacja?
Nikt nie potrafił podjąć
decyzji-ani neurolog,ani rehabilitantka.Obie jednak stwierdziły,że
trzeba konsultacji z ortopedą.I tak trafiliśmy do Wojewódzkiego Szpitala
Dziecięcego w Kielcach.Kontrole ortopedyczne były chyba 4,gdzie na
ostatniej zapadła decyzja o botulinie.Zgodziliśmy się z nadzieją,że
pomoże to naszemu dziecku.Ustaliliśmy termin.
W wyznaczonym dniu
stawiliśmy się do szpitala.Zabieg miał odbywać się w połowicznej
narkozie.Synek zasnął na kolanach taty.Cały zabieg trwał może 15
minut,ale dla nas to cała wieczność.Tak nam się wtedy wydawało.
Synek wrócił do nas już
wybudzony,niemniej jednak jeszcze pół dnia musieliśmy spędzić na
oddziale.Z zaleceniami kontynuowania rehabilitacji wróciliśmy do
domu.Dziś już wiem,że efekt był krótkotrwały.I podczas ćwiczen dało sie
wyczuć poluzowane mięśnie tylko przez kilka dni po zabiegu.Nie byliśmy
zadowoleni.
Po trzech miesiącach od
pierwszej dawki botuliny decyzja o kolejnej.I zaczęły się schody-fundusz
umowy ze szpitalem nie podpisał.Dostaliśmy skierowanie do
Specjalistycznego Szpitala Ortopedii i Rehabilitacji Dziecięcej "Górka" w
Busku-Zdroju.
Po umówieniu wizyty
konsultacja z dr.Dobrowolskim w Busku.A na niej informacja,że botulina
nic już nie pomoże.Potrzebna jest operacja.
Po konsultacji w Busku
mieliśmy czekać na telefon ze szpitala.Umówienie pobytu,trzydniowy na
oddziale,tzw.rozpoznanie i ustalenie terminu operacji.Wcześniej już
mieliśmy zaplanowany wyjazd męża do pracy.Tak więc on wyjechał 24,a 27
dostałam telefon ze szpitala.Spakowałam siebie i dziecko i
pojechaliśmy.Pobyt miał być od 4 do 6 września .Termin operacji już
ustalony na 15 grudnia,po dokładnym przebadaniu dziecka przez dwóch
lekarzy.
Środa,dzień naszego
wyjazdu do domu,a tu informacja od lekarza,że jest wolny termin
operacji.Ktoś sie rozchorował.A ten wolny termin to...7 września.I
pytanie co robić?Czy zdąże przygotować dziecko psychicznie na jutrzejszą
operację?Czy ja dam radę to udzwignąć?Zostałam sama.Mąż nie
przyjedzie!Ciągłe pytanie co robić???
Myśli kotłowały się w
głowie,czy aby dobrze robię.Podjęłam decyzję.Już jesteśmy w szpitalu,do
15 grudnia synek będzie sam chodził.Widocznie Bóg tak chiał...i
podpisałam zgodę.Wytłumaczyłam synkowi wszystko,co będą robić
lekarze-nic nie będzie czuł,po obudzeniu będzie miał nóżki w
gipsie.Pytanie ,które zadało mi moje dziecko-"mamo,czy oni naprawią mi
nogi?"-pamiętam do dziś.Tą powagę w głosie pięciolatka.
Operacja nie trwała
długo,jakieś 45 minut,ale dla mnie to wieczność.Tak wtedy
myślałam.Przywiezli dziecko na salę,w gipsie od ud po palce i rozpurką
miedzy nogami.Płacz,i mój i jego.Ja z bezsliności,on,że musi sam zostać
na oddziale w szpitalu,bez mamy.Czy to nie dziwne?Tak bardzo bał sie tej
nocy w szpitalu,że ból nie miał znaczenia.Ale cudowne
"ciocie"zaopiekowały się nim.Myślałam,że będzie dużo gorzej,gdy
następnego dnia wchodziłam na oddział.Byłam przygotowana,że od razu
usłyszę płacz.A tu niespodzianka.Na oddziale cisza,krótka rozmowa z
pielęgniarką o minionej nocy i witający mnie o 5.30 rano cudowny uśmiech
mojego szkraba.
Ścięgna
podcięte,przywodziciele poluzowane,trzy tygodnie w gipsie i
rehabilitacja.Rehabilitacja i ....jakież zaskoczenie,radość w głosie i
oczach dziecka,gdy po zdjęciu gipsów wciąż powtarzał z dumą"mama
zobacz,stoję na całych stopach!"
Nigdy nie żałowałam,że
taką podjęłam wtedy decyzję.I miałam rację-15 grudnia mój synek był
samodzielnie poruszającym się dzieckiem.
Rehabilitacja trwająca
latami przynosiła pożądany efekt.Nie mniej jednak,po pięciu latach o
pierwszego zabiegu-potrzebna kolejna operacja.
To stwierdzenie wisiało
nad nami jak jakaś trauma.Usłyszeliśmy,że nasz syn to książkowe dziecko z
mpd (mózgowe porażenie dziecięce) i na pewno będziemy w przyszłości
musieli zdecydować o kolejnej operacji.Ta przyszłośc była odkładana z
roku na rok.Na kolejnych konsultacjach słyszeliśmy"jeszcze nie
teraz".Ale chodzenie znacznie się pogorszyło,szybki wzrost spowodował,że
kolanka zaczęły schodzić się do środka.Wyglądało to tak,jakby ktoś je
po prostu związał.Kolejnym sygnałem,że operacja musi być przeprowadzona
była utrata równowagi.Synek co raz częściej przewracał sie na prostej
drodze.Po omówieniu z lekarzem naszych obaw i dokładnym badaniu w marcu
ubiegłego roku została podjęta decyzja o kolejnej operacji-osteotomia
dwubiodrowa przekrętarzowa.Dość poważny zabieg,polegający na przecięciu
kości udowej,ustawieniu pod odpowiednim kątem i zespoleniu śrubami.W
związku z tym,że operacja miała na celu przekręcenie nóżek, gips
biodrowy z rozpurką na siedem tygodni.
Dzień operacji był dla
wszystkich ciężkim przeżyciem.Trwała cztery godziny.Ogromny ból po
operacji,mimo podanych środków przeciwbólowych.Operacja odbyła się 30
sierpnia 2011 roku.Jesteśmy na dzień dzisiejszy po dwóch turnusach
rehabilitacyjnych,śruby nadal goszczą w kościach synka.Jak długo,jeszcze
nie wiemy.
Wszystko jest na dobrej
drodze,choć rehabilitacja jest bardzo kosztowna.I na pewno będziemy
musieli prowadzic ją przez kolejnych kilka lat.Adrian ma założone konto w
Fundacji "Zdążyć z pomocą",gdzie każda wpłata jest dla nas na wagę
złota.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz